Artykuły


11. Guzy piersi PDF Drukuj Email
Wpisany przez Robert Sudołowicz   

KRONIKA TYGODNIA - Magazyn Zamojski”, 5 lipca 1994 r.


GUZY PIERSI


Bez wątpienia to jeden ze znaczących, zdrowotnych problemów kobiet. Medycyna kładzie nacisk na wczesne wykrywanie, gdyż zdecydowanie zwiększa się w ten sposób prawdopodobieństwo wyleczenia.

Każda kobieta powinna, więc sama raz w miesiącu badać swoje piersi, a jeśli wykryje coś podejrzanego, to niezwłocznie zgłosić się do lekarza. Jednakże każdy guz istniał już wcześniej, tyle że na poziomie psychiki, jako nierozwiązany jakiś problem, uraz, żal, wyrzut sumienia, głęboka rana.

W czasie prowadzonych przeze mnie seansów medytacyjnych z wizualizacją, odreagowując tego typu przeżycia wyraźnie widzę u niektórych kobiet skłonność do guzów piersi. Uważam, że można tu mówić nawet o pewnym typie osobowości. Dlatego też profilaktyka powinna uwzględniać nie tylko badania fizyczne, ale również higienę psychiczną. Zawczasu można uwolnić się od tych problemów, które później organizm rozwiązywać będzie poprzez chorobę, w tym wypadku guz piersi. Konieczne jest zrozumienie istoty sprawy.

Świadomość posiadania guza piersi jest dla kobiety bardzo obciążająca. Trudno się temu dziwić. Lęk bywa wręcz paraliżujący. Kobiety często, pod różnymi pretekstami, odciągają wizytę u lekarza. Nieraz wcześniej trafiają do różnych uzdrawiaczy, którzy niewątpliwie w pomaganiu chorym mają niekiedy znaczące osiągnięcia. Z kolei lekarze zarzucają uzdrawiaczom, że przez nich chore odwlekają - ich zdaniem - właściwe leczenie. Jednocześnie odmawiają prawa do istnienia medycynie niekonwencjonalnej, nie godzą się też, ponoć dla dobra chorych, na jakąkolwiek z nią współpracę. Uważam, że współpraca taka wyszłaby chorym tylko na zdrowie. Spróbuję to uzasadnić.

Przykład 1. Przed kilkoma laty zgłosiła się do mnie pacjentka z guzem piersi. Zauważyła go kilka miesięcy wcześniej. Do lekarza, mimo nalegań rodziny, nie poszła. Na moją podstawową metodę, medytację z wizualizacją, okazała się niepodatną. Postanowiłem zatem nakłonić ją, aby jednak zgłosiła się do lekarza. Podczas następnej wizyty, oświadczyła mi stanowczo, że do lekarza nie pójdzie. Wyboru nie miałem. Zdecydowałem się wystąpić w roli typowego bioenergoterapeuty i spalić tego guza. Udało się. Na koniec seansu pacjentka stwierdziła, że guza już nie ma.

Przykład 2. Dwudziestoletnia dziewczyna, guz piersi, i już skierowanie na amputację. Odkładała termin operacji. W moim gabinecie znalazła się przez przypadek w innej sprawie. O guzie powiedziała mi dopiero po kilku spotkaniach. Zaproponowałem jej pomoc.

W czasie seansu ujrzała przyczynę guza - śmierć ojca sprzed pół roku. Z ojcem była bardzo związana, jego odejście mocno przeżyła, po trzech miesiącach był już guz. Po pierwszym seansie stwierdziłem, że guz ten przestał agresywnie promieniować, a pacjentka dodała jeszcze, że zmiękł. W miarę odreagowywania, podczas następnych spotkań, przeżyć związanych ze śmiercią ojca, guz coraz bardziej miękł i zmniejszał się. Aż przyjechał jej narzeczony - powiedział, że ją kocha, i tak się z nią ożeni, a jak lekarze każą pierś obciąć, to należy obciąć, a nie chodzić na terapię nie wiadomo gdzie.

I pojechała dziewczyna na operację. Lekarze jednak zorientowali się, że nastąpiła zmiana, i już piersi nie amputowali, tylko nacięli ją od spodu i guz wyłuskali. Ten narzeczony, widząc zanikający guz w wyniku mojej terapii, wywarł presję na dziewczynę, aby usunęła pierś, i tak jak się ożenił, tak szybko się rozwiódł. I taka była jego wartość. Uważam, że gdyby ta pacjentka przyszła do mnie jeszcze kilka razy, wówczas guz zniknąłby całkowicie. Tak czy owak, uratowałem jej pierś, a może życie.

Przykład 3. Lekarz rejonowy nie kieruje chorej z guzem piersi na badania specjalistyczne, tylko każe jej ten guz obserwować. Być może nie było takiej potrzeby, jednakże dla takiej kobiety, to istny horror. Zgłosiła się więc do mnie. W czasie pierwszego seansu, jako przyczynę guza zobaczyła... pijanego męża. Zacząłem więc ten problem alkoholizmu odreagowywać. Guz stał się gorący, a po godzinie już mniejszy o połowę. Drugi seans: proponuję, aby dokończyć „pijanego męża”, a tu słyszę, że widzi teraz problem z synem. I znowu guz robi się gorący, po godzinie są już z niego resztki. Na trzeci, w moim odczuciu, ostatni seans, pacjentka już się nie zgłosiła. Minęły dwa lata, pisząc ten artykuł, zatelefonowałem do niej, aby zapytać, jak rzecz wygląda. Usłyszałem, że nic się nie zmieniło, te resztki guza, jakie zostały, takie są. Zaproponowałem jej seans, aby sprawę zakończyć. Zaproszenie przyjęła, ale nie zgłosiła się.

Przykład 4. Pacjentka z włókniakiem piersi. Nowotwór to niezłośliwy. W klinice onkologicznej kazali jej przyjeżdżać co pół roku na badania kontrolne, a w domu badać samej, gdyby zauważyła coś podejrzanego - natychmiast się zgłosić. Odtąd jej życie biegło rytmem półrocznym, od badania, do badania, wypełnione paraliżującym lękiem i czernią. Coś mnie tknęło, zacząłem nie od guza, ale od kompleksów pacjentki dotyczących urody. Po chwili słyszę, że guz stał się gorący. Na koniec seansu kobieta ta nie miała już ani guza, ani kompleksów. Trudno jest jednoznacznie stwierdzić, ale najprawdopodobniej odreagowywała ona swoje kompleksy poprzez guz.

Z kilku przykładów widać, że kobiety po wykryciu guza, nie od razu biegną do lekarza, a później na amputację piersi. Szpitale też są przepełnione, środków brak, do Zachodu nam daleko. Nie wszystkie chore mają szansę być leczone zgodnie z aktualną wiedzą medyczną. Nieskromnie pozwolę sobie zauważyć, że tym kobietom, które przedstawiłem, moja pomoc wyszła tylko na dobre. Dlatego też twierdzenie, że medycyna niekonwencjonalna może tylko zaszkodzić jest, co najmniej, nieuzasadnione.

Jestem gotów przystąpić do eksperymentu klinicznego i wykazać, że jakiś procent guzów piersi zniknie w wyniku mojej terapii. Dla mnie guz nie jest jakąś tam naroślą, złośliwą czy nie, ale sposobem dla organizmu, który odreagowuje w ten sposób jakieś urazy psychiczne. Uważam też, że jeśli miałaby i tak nastąpić operacja, to dobrze byłoby wcześniej odreagować ten jakiś wewnątrzpsychiczny problem i w ten sposób zmniejszyć poziom złośliwości guza.

STANISŁAW KWASIK

 
10. Niezapisana karta? PDF Drukuj Email
Wpisany przez Robert Sudołowicz   

KRONIKA TYGODNIA - Magazyn Zamojski”, 28 czerwca 1994 r.


NIE ZAPISANA KARTA?


Co kryje w swoich głębiach nasza pamięć? Jak odnotowane są w niej przeżycia z łona matki i okołoporodowe? Czy mają one wpływ na późniejsze zachowania, odczuwanie, choroby? Filozof angielski, John Locke (1632 - 1704), sformułował termin: „Tabula rasa” - czysta, nie zapisana karta. Oznacza on, że umysł ludzki w momencie narodzin jest pozbawiony jakiejkolwiek wiedzy życiowej, a całe doświadczenie musi dopiero zdobyć. Ten kierunek myślenia, zwany empiryzmem genetycznym, można by spokojnie umieścić w podręcznikach historii filozofii, gdyby nie fakt, że funkcjonuje on do dzisiaj, istotnie w ludzkiej świadomości. A jak jest w rzeczywistości?

Zofia, lat 42, leczy się na nerwicę lękowo-depresyjną. Dwukrotnie próbowała popełnić samobójstwo. Cofnięta pamięcią do okresu, gdy była jeszcze w łonie, odczuwa i widzi zmęczoną, zatroskaną, płaczącą matkę. Rodzice kłócą się, ojciec ma pretensje do matki. Napięcie, nerwowość z matki przechodzi na nią; drażni ją, wywołuje potrzebę agresji, chciałaby ją wyładować, ale nie może, gdyż ogranicza ją łono. To napięcie blokuje, sprawia, że nie jest w stanie przyjąć miłości od matki. Dlatego też odnotowuje w swojej pamięci, że przekaz energetyczny od matki jest uczuciowo obojętny. Jest jej bardzo źle, chciałaby zniknąć! Rodząc się, miała szyję oplątaną pępowiną. Dlaczego? Przypadek? W czasie seansu widzi wyraźnie, że przyczyną są kłótnie rodziców, a ona chce się usunąć. Poprzez odpowiednie ruchy całego ciała doprowadza do oplątania swojej szyi pępowiną. Chce się udusić. Zatem, czy była to już jej pierwsza próba samobójcza, a te dwie następne, to druga i trzecia? Czy można Zofię wyleczyć z nerwicy i tendencji samobójczych, bez uwzględnienia jej doświadczeń z łona matki?

Ewa, lat 17, nie może osiągnąć spokoju, na jej twarzy wypisane jest cierpienie. Wegetarianka. Pytam ją, dlaczego nie je mięsa? Czy z miłości do zwierząt, czy z troski o własne zdrowie, a może jest to dla niej forma buntu? Odpowiada, bez namysłu, szczerze, że w ten sposób buntuje się. Matka, będąc z nią w siódmym miesiącu ciąży, dźwignęła ciężką miednicę z praniem, wywołując przedwczesny poród. Dotąd dziecko spokojne, teraz ogarnięte paniką. Kurczy się ze strachu, odczuwa zimno, dreszcze. Po porodzie umieszczona zostaje w inkubatorze. Boi się, chce być z matką, krzyczy, zaciska pięści, wymachuje nimi. Trzy razy ją reanimowano. Chciała umrzeć. Ona podejmowała trzykrotnie decyzję o swojej śmierci! W czasie seansu, uwalniając się od tych doświadczeń, dziewczyna bardzo boleśnie ponownie je przeżywa, cały czas płacze. Nie ma rady, jeśli chce, aby one nie zaważyły na jej życiu, musi się od nich uwolnić.

Maciek, lat 13. urodził się w siódmym miesiącu. Ważył zaledwie 960 g. Na dwa tygodnie przed porodem odeszły wody płodowe. Trzy miesiące leżał w inkubatorze; w tym czasie trzykrotnie przeszedł transfuzję krwi. Po raz czwarty krew otrzymał w dwa tygodnie po powrocie do domu. Matka, będąc w ciąży, była bardzo nerwowa. Ojciec lubił wypić. Mieli już jedno dziecko. Mieszkali w maleńkim pokoiku w domu rodziców ojca. Matka miała złe stosunki z teściową, nie kłóciła się z nią, ale określa ją jako wścibską, wszystko kontrolującą. Maciek fizycznie rozwijał się prawidłowo, był jednak nerwowy, zamknięty w sobie, z biedą zdawał z klasy do klasy. W czasie seansu okazało się, że Maciek bardzo głęboko skrył te swoje przeżycia, i nie jest w stanie, za pierwszym razem, do nich dotrzeć. Gdyby mieszkał w Zamościu, wówczas, co tydzień, stopniowo, uwalniałby się u mnie od nich. Przyjechał on jednak z daleka, miałem świadomość, że więcej mogę już go nie zobaczyć. Postanowiłem sprawę tę rozwiązać poprzez matkę. Uczyniłem więc z niej medium dla własnego syna. Okazała się ona pod tym względem uzdolniona.

Najpierw wycofałem matkę pamięcią do okresu ciąży z Maćkiem. Zasugerowałem jej, aby określiła przeżycia dziecka. Odpowiedziała, że jest mu źle, że męczy go jej nerwowość. Ponadto czuje, że dziecko podjęło już decyzję o wcześniejszym porodzie, gdyż nie chciało dalej znosić jej nerwów, chciało uciec z łona. Następnie zasugerowałem matce, aby wczuła się w dziecko i odczuwała tak, jakby była nim. Od tego momentu „rozmawiam” z Maćkiem. Oto jego odczucia:

Odeszły wody płodowe, chcę uciekać, bo jest twardo, czuję ucisk w głowę, mam zdrętwiałe ręce, chciałbym się ruszać, wiercić, jestem niecierpliwy, chcę kopać. Podejmuję decyzję o porodzie. Poród - niewielkie uciski, bo jestem mały. Po porodzie boję się nowego świata. Boję się odcięcia pępowiny, jestem bardzo słaby, nie mam siły płakać, choć chciałbym. W inkubatorze mam uczucie przytłaczającego ciężaru, czuję bezwład ciała, tęsknię za matką, czuję ucisk w płucach, podają mi rurką tlen do nosa. Odczuwam samotność, chce mi się płakać, pragnę miłości. Transfuzje krwi odbieram korzystnie, pomagają mi. To tak, jakby brakowało krwi, jakby było samo ciało bez krwi, a dawana krew uzupełnia ten brak. Ciało napełnia się jak balon powietrza. Brak krwi wynika z bezsilności, dodawanie krwi daje siłę. Bezsilność wynika z tęsknoty za matką, za bliskimi, z braku możliwości ruchu. Na początku pobytu w inkubatorze występuje sinienie. Wynika ono z niedorozwoju płuc. W miarę rozwijania się płuc, sinienie ustępuje. Czuję ścierpnięte ciało, plecy, barki.

Oczywiście, Maciek nie ssał w ogóle piersi. W czasie seansu zasugerowałem, więc matce, aby jej syn nadrobił ten brak. I co z tego wyniknie?: Ssie pierś, robi to łapczywie, rozgrzewa się każda część jego ciała, puszczają chłody.

Co chwilę spoglądam na siedzącego obok chłopca, obserwowałem jak zmieniała się jego twarz. Wcześniej napięta, nerwowa, w miarę upływu czasu staje się rozluźniona, wrażliwsza, jakby schodziło z niej powietrze.

Każdy z nas, swoją „nie zapisaną kartę”, „zapisuje” od momentu poczęcia. Problem poprzednich wcieleń wymaga odrębnych rozważań. Odreagowania negatywnych przeżyć z łona matki, okołoporodowych i wczesnodziecięcych, powinien doświadczyć każdy w ramach higieny psychicznej. W ten sposób nie zaistniałoby wiele chorób, a te, które już powstały, często zniknęłyby samoistnie.

STANISŁAW KWASIK

 
9. Moczenie mimowolne – moczenie nocne PDF Drukuj Email
Wpisany przez Robert Sudołowicz   

KRONIKA TYGODNIA - Magazyn Zamojski”, 31 maja 1994 r.


MOCZENIE MIMOWOLNE – MOCZENIE NOCNE


Moczenie mimowolne jest chorobą wieku dziecięcego. Mamy tu do czynienia z moczeniem pierwotnym, będącym kontynuacją moczenia niemowlęcego (85 proc. wszystkich przypadków), i wtórnym, kiedy to dziecko przynajmniej przez rok już się nie moczyło. Przeważająca większość dzieci moczy się tylko w nocy (70 - 80 proc.), część tylko w ciągu dnia (10 - 25 proc.) oraz niewielka część w nocy i w dzień (5 - 15 proc.). W korzystniejszej sytuacji są dziewczynki, które moczą się rzadziej i krócej.


Należy rozróżnić moczenie mimowolne od nietrzymania moczu. W pierwszym przypadku przyczyn należałoby doszukiwać się w psychice, w drugim - w istnieniu chorób somatycznych. Jeżeli dziecko powyżej 4. roku życia nie opanowało umiejętności kontrolowanego oddawania moczu, powinno się zwrócić o poradę do lekarza.

Bywają przypadki bardzo oporne na leczenie. Jak trudno nieraz uporać się z tą chorobą, niech świadczy fakt, że jeden procent 18-letnich chłopców w USA moczy się, a przecież nie można posądzać amerykańskiej medycyny o niski poziom, czy o niedoinwestowanie. Zatem, dlaczego dzieci się moczą? Co jest istotą tej choroby?

Moczenie mimowolne można traktować, przynajmniej w tych cięższych przypadkach, jako formę nerwicy. Dziecko mocząc się, rozwiązuje jakiś swój wewnątrzpsychiczny problem. Tylko jaki? Dużo przypadków moczenia się występuje w domach dziecka. Można więc przyjąć, że mają one związek z chorobą sierocą. Jeśli dziecko pochodzi z rodziny, gdzie zamiast doznawania miłości, jest często bite, rodzice awanturują się, upijają, to można właśnie w takim patologicznym układzie doszukiwać się przyczyn choroby, a leczenie dziecka, na dobrą sprawę, powinno się rozpocząć od uporządkowania otoczenia. Bywają jednak przypadki, kiedy kochający rodzice otaczają dziecko ciepłem, miłością, a ono moczy się. Gdzie jest więc ta przyczyna . Może pochodzi ona z przeżyć z łona matki, ciężkiego porodu, może dziecko z mlekiem matki wyssało jakieś lęki, jakąś gorycz, cierpkość życia?

Moczenie mimowolne jest nie tyle trudne do wyleczenia, ile niekiedy długotrwałe. Jeśli nawet usunie się przyczynę, tę zewnętrzną - dom dziecka, rodzice zaczną się kochać, lub tę wewnętrzną - uwolni się z nieuświadamianej pamięci urazowe przeżycia z łona matki, porodu itp., to mamy tu do czynienia z utrwalonym nawykiem, służącym do rozładowywania nadmiaru napięcia nerwowego, i to właśnie poprzez moczenie się. Jeśli leczy się tiki, a dziecko sobie mrugnie, czy ruszy ramieniem, to można tego nawet nie zauważyć. Przy leczeniu mimowolnego moczenia się jest inaczej. Wystarczy, że dziecko, już z nawyku, raz na jakiś czas zmoczy się, a rodzice uznają, że terapia jest nieskuteczna. Według literatury przedmiotu, po usunięciu przyczyn tej choroby, wyregulowanie się organizmu, czyli zaprzestanie moczenia się, następuje w okresie nawet do pół roku.

W przypadku pięcioletniej Basi rzecz okazała się bardzo prosta. Wystarczyło kilka spotkań. W czasie kolejnego seansu wykrzyknęła ona z płaczem: A on może sikać do łóżka, a ja nie!. Dziewczynka w normalnym czasie przestała się moczyć i prawidłowo się rozwijała. Urodził się jej brat, a ona była o niego zazdrosna. Utraciła pozycję jedynaczki, co było dla niej urazowym przeżyciem. I właśnie ten uraz odreagowała, nie uświadamiając sobie tego, poprzez moczenie się. Po odnalezieniu przyczyny i uwolnieniu od niej, mała pacjentka przestała się moczyć. Wcześniej nie leczyła się u lekarza, matka postanowiła od razu skorzystać z mojej pomocy.

Najczęściej bywam traktowany jako ostatnia deska ratunku. Tym razem było wiadomo, gdzie tkwi przyczyna. Jacek, mając 3,5 roku, wpadł pod samochód. Nic mu się nie stało, został przejechany między kołami. Badania szpitalne nie wykazały jakichkolwiek uszkodzeń. Jednakże zaczął się moczyć. Matka zaczęła go leczyć. Jeden z zielarzy dawał nawet stuprocentową gwarancję. Od szóstego roku życia, przez dwa lata, leczyła go u neurologa. Leki spowodowały, że chłopak zasypiał, nie tylko na lekcjach, ale i na ulicy. Matka bojąc się, aby po raz drugi syn jej nie wpadł pod samochód, zaprzestała leczenia. Gdy Jacek miał już 11 lat, zgłosiła się o pomoc do mnie. Psychiczny uraz związany z wypadkiem był bardzo głęboki i trudny do usunięcia. Potrzebowałem aż, a może tylko, czternastu seansów, aby chłopaka od niego uwolnić. Przestał się moczyć, ale tylko na kilka miesięcy. Oporna choroba powróciła. Wystarczyło już tylko jedno spotkanie, aby Jacek całkowicie już się nie moczył.

Przemek, gdy zgłosił się do mnie, miał 13 lat. Moczył się od urodzenia. Dotychczasowe leczenie, to konwencjonalne i niekonwencjonalne, było nieskuteczne. Jak miał 6 lat, i był w szpitalu na tę chorobę, to się nie moczył. Od razu nasuwają się pytania: czy w szpitalu czuł się lepiej, bezpieczniej ? A może to moczenie, to nic innego, jak odreagowywanie urazów związanych z domem rodzinnym? Cofnięty pamięcią do łona matki zobaczył, jak ojciec bił matkę po brzuchu i klatce piersiowej, on czuł w tych miejscach ból, miał żal do ojca. Rodząc się nie mógł wyciągnąć prawej nogi, obecnie ona boli go. W 5. dniu życia przyszła jakaś kobieta o dziwnych oczach, przestraszył się jej, płacze. W nocy z 8. na 9. dzień życia, śni mu się, że ta kobieta wykradła go. W 6. miesiącu życia spadł ze stołu, bolą go plecy, krzyż, odczuwa, także w późniejszym okresie, 6 kręgów jako wypadające. Stąd jego wizyty u kręgarzy. Dopiero w 15. miesiącu życia zaczyna chodzić, odczuwa przy tym bardzo silny lęk, który wiąże się z upadkiem. Również w następnych latach życia odnajduje w pamięci dużo urazów, ale wówczas on, z racji wieku, nie powinien już się moczyć. Matka jego była bardzo nerwowa, biła go codziennie, czym popadło. Bił go ojciec, kiedyś aż do krwi. Atmosfera między rodzicami była bardzo napięta.

Przez ostatnie 3 lata chłopiec leczył się u urologa. Leczenie było nieskuteczne. Oprócz odreagowania Przemka z wychwyconych urazów, terapii poddała się również matka ze swoją nerwicą. Ojciec, widząc jak syn w czasie seansów relacjonował jego krewkie wyczyny, powziął mocne postanowienie poprawy. Po kilku miesiącach chłopiec był już zdrowy.

STANISŁAW KWASIK

 
8. 30 lat nienawidził swojego ojca PDF Drukuj Email
Wpisany przez Stanisław Kwasik   

KRONIKA TYGODNIA - Magazyn Zamojski”, 17 maja 1994 r.


30 LAT NIENAWIDZIŁ SWOJEGO OJCA


Często słyszymy rady: „najlepiej zapomnieć”, albo „czas goi rany”. Co to znaczy zapomnieć? To nic innego jak wyprzeć przeżycia, urazy, przykrości i ich sobie nie uświadamiać. Rzeczywiście, lepiej jest nie pamiętać, niż je nieustannie rozpamiętywać. Jednakże te wyparte przeżycia nie tkwią w podświadomości, ot, tak bezkarnie. Wpływają one na nasze uczucia, zachowania; wymieniane są na różne dolegliwości, choroby. Dlatego też, zamiast: „zapominaj” powinno być „uwolnij się od tej pamięci”.

Oto relacja pacjenta, który podczas seansu medytacyjnego, wydobył z pamięci „zapomniane” urazowe przeżycie i uwolnił się od niego. W ten sposób mógł, po 30 latach, ponownie kochać własnego ojca.

Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale bardzo wyraźnie widzę siebie, jako już trzyletnie dziecko, stoję na podwórzu i przez uchylone w komórce drzwi patrzę na ojca, który bije starszego brata. Jestem przerażony, zamurowało mnie całkowicie, w gardle coś uwięzło, czuję suchość w przełyku oraz napięcie klatki piersiowej, szczególnie w sercu. Ojciec bije brata długo i mocno, na pośladkach widzę rany oraz lejącą się strużkami krew. Pragnę dodać, że przez całe moje życie miałem bardzo negatywny stosunek do ojca, bałem się go, mogę nawet stwierdzić, że nienawidziłem, choć szczerze mówiąc, nie wiedziałem dlaczego, a o opowiadanym zdarzeniu absolutnie zapomniałem. Prowadzący seans każe mi patrzeć na ten obraz tak długo, aż całkowicie wyrzucę go z siebie i zamiast nienawiści, poczuję miłość do ojca. Obraz ten widzę niezwykle wyraźnie, w kolorach przewija się on przed moimi oczyma tak, jakbym oglądał film w kinie. Akcja rozwija się niesamowicie, pojawia się przyczyna bicia brata. Po przyjściu ze szkoły, brat poszedł do mieszkającej nie opodal nas babci, wziął jej uwiązanego przy budzie psa i wybrał się polować na zające. Była zima. Cieszyłem się, że kochany przeze mnie pies Reks, będzie mógł sobie trochę pobiegać. Na naszym podwórzu stały klatki z królikami. W tym czasie ojciec je karmił, byłem z nim. Bardzo go kochałem. Po nakarmieniu królików poszedł on do domu, mnie zostawił na chwilę z sankami. Zaraz przybiegł Reks, podskoczył do jednej z klatek, otworzył prowizorycznie zabezpieczone drzwiczki i zagryzł dwa króliki. Widzę ściekającą po siatce krew oraz czerwone plamy na śniegu. Reks tarmosi okrutnie królika. Znienawidziłem Reksa. Resztką sił wpadam do domu i krzyczę: ››Reks, Reks zagryzł nam króliki‹‹. Ojciec wybiega pierwszy, wiąże psa przy budzie.

Brat po powrocie z polowania prawidłowo przypiął psa. Reks zerwał się z łańcuchem. Ojciec przywiązując go, powinien wiedzieć, że nie był on spuszczony, i że brat nie ponosi tu jakiejkolwiek winy. W czasie tego zdarzenia był on u babci i o niczym nie wiedział. Winę ponosił raczej ojciec, gdyż nie zabezpieczył właściwie klatek.

Ojciec odnalazł brata, zaprowadził go do komórki, kazał mu zdjąć spodnie i ściągniętym ze ściany naszelnikiem okładał go, aż sikała krew. Znienawidziłem ojca, którego jeszcze przed chwilą kochałem. Jak mógł on tak katować mojego najlepszego przyjaciela. Mam wstręt do siebie, że zdradziłem brata, że przeze mnie tak bardzo cierpi. Ale ja przecież chciałem tylko powiedzieć, że pies zagryzł króliki, które karmiłem i kochałem. Ojciec przestał być dla mnie człowiekiem, stał się okrutnym katem, zdrajcą. Bardzo się boję, mam wielkie poczucie winy.

Przez cały czas trwania seansu czuję rytmiczne fale zimna i gorąca. Czuję też przepływającą energię od prowadzącego Stanisława Kwasika. Mam pełną świadomość, że to właśnie na bazie jego bioenergii zostały uwolnione z mojej pamięci te informacje, które tak niszczyły moją psychikę. Po odreagowaniu tego przykrego przeżycia, zacząłem kochać ojca. Czuję się odprężony. Koniec seansu.

To opisane zdarzenie rzeczywiście miało miejsce. Całkowicie o nim zapomniałem, ale jakże bardzo zaważyło ono na moim życiu. Przez ponad 30 lat, nie wiedząc dlaczego, bałem się mojego ojca, między nami nie było cienia miłości. Teraz mój stosunek do niego zmienił się, ponownie kocham go. Moje ciało rozluźniło się, w klatce piersiowej jest jakby więcej miejsca, spokojniej pracuje serce. Stałem się bardziej ufny, pogodny, zrelaksowany. Ileż to było we mnie niszczącego napięcia.

STANISŁAW KWASIK

 
7. Matka i syn PDF Drukuj Email
Wpisany przez Stanisław Kwasik   

KRONIKA TYGODNIA - Magazyn Zamojski”, 10 maja 1994 r.


MATKA I SYN


Rodzina to podstawowa i najważniejsza komórka społeczna. Tocząca się obecnie dyskusja z okazji, ogłoszonego przez Organizację Narodów Zjednoczonych i Kościół Katolicki, Roku Rodziny, powinna rozwiać w tym względzie wszelkie wątpliwości.

Jednak dyskusja ta w przeważającej mierze ma charakter moralizatorski. Mówi się, choć wszyscy o tym wiedzą, że rodzina powinna się kochać, szanować, żyć godnie. Nie mówi się, a jeśli już to bardzo mało, jak tego dokonać. Wysłuchanie kolejnych pogadanek czy kazań niewiele tu zmieni. Nadmierne odwoływanie się do sumienia i przez to usztywnianie go, nie jest korzystne ani dla zdrowia psychicznego, cielesnego, ani też dla zdrowia rodziny.

Rodzina to system naczyń połączonych. Każde z nich ma jakieś swoje problemy. Ojcowie często rozwiązują je pijąc alkohol; matki poprzez daną im przez naturę - lekką wymowę; dzieci, jak są młodsze - mogą się moczyć, być niejadkami, starsze - buntować się, wagarować, odchudzać bez końca. Wszyscy domownicy mogą te swoje problemy przerzucać na innych. Gdy leczy się moczące lub jąkające dziecko - to nie wiadomo, czy przyczyna tkwi w nim, czy pijącym ojcu, a może w znerwicowanej matce. Stąd właściwa terapia powinna dotyczyć całej rodziny. Oto relacja pacjentki, przedstawiająca rezultat takiej terapii. Rodzina ta składa się z dwóch osób, matki i syna.

Do pana Stanisława Kwasika zaczęłam chodzić na początku sierpnia 1993 r. Przyznaję, że byłam nastawiona dość sceptycznie, mimo że moja znajoma gorąco mnie zachęcała do skorzystania z prowadzonych przez niego seansów medytacyjnych. Idąc do gabinetu psychotronicznego nie przypuszczałam, że pozbędę się chorób, które od kilku, a nawet kilkunastu lat gnębiły mnie.

W maju 1987 r. dostałam gwałtownego ataku serca. Przez dość długi czas intensywnie się leczyłam. W ciągu ostatnich dwóch lat nie rozstawałam się z lekami, i to dosyć silnymi. Od początku terapii u pana Kwasika nie wzięłam ani jednej tabletki na serce. Moje nerwy stały się na tyle mocne, że nawet silny stres, tak jak dawniej, nie zwala mnie z nóg. W listopadzie 1993 r. byłam na badaniach kontrolnych i lekarka, która mnie leczyła przez prawie 6 lat, była bardzo zdziwiona pracą mojego serca. Na jej pytanie, co się stało, że nastąpiła taka poprawa, odpowiedziałam, że zamieniłam gabinet lekarski na psychotroniczny.

Ale to jest tylko jedna moja choroba. Drugą był wrzód na dwunastnicy, nerwica żołądka, która powodowała, że mój żołądek „chodził do góry, a opadał w dół”. Teraz nie odczuwam żadnych dolegliwości przewodu pokarmowego.

W sierpniu 1993 r. ważyłam 92 kg, w czasie tych paru miesięcy schudłam do 84 kg, bez żadnych wyrzeczeń, bez „tortur”, gimnastyki głodówki i bez żadnych „cudownych” środków odchudzających. Dziś mogę jeść, ile chcę, co chcę, kiedy chcę, i nareszcie nie myślę, że każdy kęs, to zaraz kilogram na wadze. Od zakończenia terapii minęło kilka miesięcy. Wagę mam stałą jedzenie, tak jak kiedyś, nie ma na nią wpływu. Mam świadomość, że jeśli wznowię terapię, to obniżę wagę o dalsze kilogramy. Na razie nie widzę takiej potrzeby, czuję się świetnie.

Korzyść z seansów, w których brałam udział, jest wprost niewymierna w sferze mojego wnętrza. Tego nie da się opowiedzieć w kilku słowach, jak to człowiek nagle czuje się inny, wartościowszy, ładniejszy, pewniejszy siebie, a jednocześnie lepszy.

Mój syn od dziecka był trudny, jako trzylatek przychodził na kolana tylko po to, żeby ugryźć, czy podrapać, z wiekiem robił się jeszcze gorszy. Naprawdę, przez te wszystkie lata szukałam dróg do niego, a jego chodzenie na wagary, arogancja, wrogość, były dla mnie nie do zniesienia. Już po kilku seansach mój syn zmienił się nie do poznania. Mimo że ma 17 lat, lubi się teraz do mnie przytulić, ma większą zdolność koncentracji i uczenia się, a ja czuję dopiero teraz, że mam syna, że jestem mu potrzebna, i że mogę na niego liczyć. Do sierpnia 1993 r., gdy byłam chora, mój syn zawsze znalazł sposób, żeby wyjść z domu na kilka godzin. Dopiero po tej terapii, gdy zdarzyła mi się niedyspozycja, i źle się czułam, mój syn po raz pierwszy w życiu powiedział: „Mamo, to ja nigdzie nie pójdę i zostanę z tobą”.

Istotą mojej odreagowującej terapii jest uwalnianie pacjentów od zalegającej w ich podświadomości, niekiedy nieuświadamianej pamięci przykrych urazów, przeżyć, uczuć, powodujących różne choroby, nerwice, nałogi, kompleksy, zaburzenia osobowości, zachowania aspołeczne itp. Jest to tak, jakby kogoś, kto nigdy nie widział mydła, wsadzić do wanny i wykąpać. Mówilibyśmy wówczas nie o leczeniu dermatologicznym, ale o higienie ciała. Moja praca odnosi się, przez analogię, do higieny psychicznej, a nie leczenia psychicznego.

Higiena psychiczna nie ma nic wspólnego z moralizowaniem, napominaniem, odwoływaniem się do sumienia, tym bardziej, że są to oddziaływania potęgujące poczucie winy, która zawsze na nieuświadamianym poziomie dąży do samoukarania się i to z reguły poprzez chorobę. Człowiek wolny od negatywnych, chorobotwórczych czynników, staje się nie tylko zdrowszym, inteligentniejszym, ale również moralnie i duchowo bardziej rozwiniętym.

STANISŁAW KWASIK

 
<< pierwsza < poprzednia 11 12 13 14 15 16 następna > ostatnia >>

Strona 14 z 16